Nepal różni się od Indii pod wieloma względami. Po pierwsze jest chodniej, co poczuliśmy od razy po wyjściu z samolotu. Temperatura spadla z ponad 30 stopni w Varanasi do ok. 25 w Kathmandu. Po drugie od razu widać inne rysy twarzy, oczy jakby bardziej skośne no i jeszcze niższy wzrost. A przede wszystkim jest tu o wiele mniej ludzi na ulicach. No i nareszcie jest czysto, o co Nepalczycy zresztą na miarę swoich możliwości skutecznie dbają. W odróżnieniu od Hindusów, Nepalczycy są zresztą strasznie mili, uprzejmi i zawsze uśmiechnięci. Od razu nas to nastraja optymistycznie. Zresztą w ogóle Nepal robi wszystko, by odróżnić się od Indii i pokazać swoją niezależność. Nawet czas zróżnicowali sobie o... 15 minut. Ta manifestacja niepodlegości jest uciążliwa dla turystów. A poza tym tu nie zmieniają czasu na zimowy, więc juz calkowicie się pogubiliśmy co do aktualnej godziny w Polsce.
Każdy, kto przybywa do Nepalu samolotem, musi lądować w Kathmandu, bo to jedyne międzynarodowe lotnisko. A jeśli ląduje w Kathmandu, to z pewnością trafi na Thamel. To typowa turystyczna dzielnica pelna hoteli, restauracji, pubów oraz ku uciesze oczu Oli sklepów. Zakupy jednak zostawiamy sobie na koniec pobytu w Nepalu (no z malymi wyjątkami). Na razie zwiedzanie.
Kathmandu da się zwiedzić w jeden dzień.
Wlasciwie można podzielić atrakcje na dwie części związane z dwoma największymi religiami w Nepalu: hinduizmem i buddyzmem. Pierwsze to drewniane świątynie na placach Durbar w Kathmandu i Patanie. Drugie to buddyjskie stupy, czyli świątynie z charakterystycznymi oczami Buddy patrzącymi na wszystkie cztery strony świata (Budda widzi wszystko) i modlitewnymi mlynkami kręconymi zawsze zgodnie z ruchem wskazowek zegara.
Wieczorem korzystamy z nocnego zycia na Thamelu. Jest tu wszystko, czego potrzeba europejskiemu turyście. W restauracji zamawiamy więc nepalską specjalność, czyli pierożki momo z cienkiego ciasta, nadziewane warzywami (ew. kurczakiem) i gotowane na parze. Pyyycha! Do tego, by w końcu odpocząć od indyjskich curry i masali, frytki z prawdziwych ziemniaków i nepalckie piwo! W końcu coś, czego nam byo trzeba.
Na Thamelu jest zresztą wszystko. Są tu sklepy z podróbkami firmowego sprzętu dla taterników i himalaistów. Za naprawdę drobne pieniądze można kupić puchowe kurtki, śpiwory, itd., ale logo jednoznacznie wskazują na nieoficjalne pochodzenie sprzętu. Po raz pierwszy od dwóch tygodni widzimy supermarket. Jest księgarnia, gdzie na pytanie Oli o „Polish book” pan wskazuje odpowiednią pólkę (co prawda tylko kilka pozycji, ale zawsze). Jest piekarnia z europejskim pieczywem. Są pralnie, w których w ciągu 3 godzin za ok. 8 zl pierzemy cala torbe ubran. No i są chlopcy, którzy przechodząc obok ciebie, niby niechcący trącają cię, mrucząc pod nosem: „Need hash? Good stuff”. Jak to tutaj mówią: „You tell me your problem, I will find solution”.