Nepal kojarzy się wszystkim z Himalajami. Malo kto wie, że Nepal to także niziny Teraju porośnięte prawdziwą subtropikalną dżunglą. Postanawiamy to zobaczyć i jedziemy do parku Chitwan.
Droga z Kathmandu wiedzie krętym szlakiem wzduż doliny, której dolem plynie rwąca rzeka. W tej rzece widzimy pontony tych odważnych, którzy zdecydowali się na rafting. Marcin spogląda na nich z zazdrością, a Ola z przerażeniem w oczach. Lokalne autobusy wyglądają tu, jakby mialy z 30 lat i zaraz mialy się rozpaść. Coś jak nasze „ogórki”. Z tylu jest przestrzeń dla tych, co mają legalny bilet, z przodu w szoferce, dla tych, których po drodze lapią na lebka. Kierowca ma bowiem swojego naganiacza, ktory wywieszony przez drzwi wyhacza wszystkich, którzy stoją przy drodze i potrzebuja transportu. Wielu z nich znajduje zresztą miejsce na dachu, co jest tu bardzo popularną formą podróżowania. Sam przejazd dostarcza zresztą wielu niesamowitych wrażeń wzrokowych i wielu przykrych wrażeń fizycznych (ciasnota i stan nepalskich dróg po pięciu godzinach zostawiają ślad na naszych tylkach).
Sauraha to mala wioska na skraju parku Chitwan. Naprawdę mala i naprawdę biedna. Tu cywilizacja jeszcze nie dotarla. Wyjatkiem sa tylko hotele, ktore maja swoje wlasne zapasy, studnie i generatory pradu. Prawdziwe zycie toczy sie wciaz w domach zbudowanych z trzciny i mieszanki blota z krowią kupą. Ale mieszkancy są bardzo mili. Podczas spaceru przez wieś wszyscy na nasze „Namaste” odpowiadali uśmiechem, a dzieciaki przelamawszy pierwszą bariere strachu, zaczely bawić się z Marcinem w berka. To bylo naprawde mile popoludnie.
Rano ruszamy do dżungli. Na początek plyniemy wylupaną w pniu lódeczką wzduż rzeki, z której co chwila wynurzają się paszcze krokodyli. Ola dygocze ze strachu. Widzimy też na żywo kingfishera, czyli ptaszka będącego tu prawdziwym symbolem (w Indiach są linie lotnicze Kingfisher i piwo Kingfisher). Tak doplywamy do żlobka dla sloni. Tam z bliska można zobaczyć, a nawet dotknąć malego sloniątka. Ola karmi trawą 3-miesięcznego „malucha”.
Pożegnawszy się ze sloniami na chwilę (jeszcze do nich wrócimy), idziemy na „jungle walk”. Przewodnik przed wejściem w dżunglę ostrzaga nas jak zachować się przed spotkaniem z tygrysem, nosorożcem lub niedźwiedziem. Trochę nas to przeraża, szczególnie, że przewodnik ma do obrony tylko bambusowy kij. Dżungla Teraju okazala się być prawdziwą tropikalną dżunglą. Poczuliśmy naprawdę klimat jak w oglądanych namiętnie przez Marcina niedzielnych odcinkach programu Cejrowskiego. Szczególnie wtedy, kiedy przewodnik zastygl w bezruchu i poczulismy charakterystyczny zapach nosorożca...
Kiedy w końcu wyszliśmy z dżungli i ochlonęliśmy, nadszedl czas na coś, z czego slynie Chitwan – safari na sloniu. Wraz z parą szwedzkich ornitologów lądujemy więc na grzbiecie wielkoluda, który brnie przez dżunglę nie zważając na krzaki i zarośla. Z góry wszystko widać lepiej, a poza tym inne zwierzęta widzą tylko slonia (a nie ludzi na nim), więc można podejść do nich naprawdę blisko. Tak jak my do nozorożca. Na koniec opiekun dostal napiwek w rupiach, a slonica, jak się później okazalo, ciężarna, w postaci bananów i jablek. Wszyscy bardzo zadowoleni.
PS.1. Przy okazji wracamy do konkursu sloniowego. Otóż sloń jest koloru kolorowego. W indyjskim Rhajastanie tradycyjnie maluje się bowiem slonie w wielobarwne wzory (zdjecie poniżej).
PS.2. Szczegolnie pozdrawiamy naszych najmlodszych czytelników, którzy podobno śledzą nasz szlak z wypiekami na twarzach. Kaja, Kacper – buziaki.